W dobie renesansu żakardów...
...wygrzebałam z głębi szafy dawny sweterek. Myślałam, że żakardy nigdy nie wrócą już do łask, a przynajmniej nie do pierwszej ligi. A tu zaskoczenie. I cieszę się i dystansuję do tej mody, bo żakardy piękne, ale mi brak cierpliwości i zwyczajnie czasu, by dłubać takie cacka.
Kiedyś było inaczej...
Kiedyś upolowanie włóczki dobrej jakości graniczyło z cudem. Nie miałam wówczas jeszcze tak zaawansowanego nałogu dziewiarskiego. Niemniej coś tam od czasu do czasu wrzucałam na druty. I zamarzył mi się porządny żakardowy szetland. Wzór znalazłam w - pożyczonym mi przez koleżankę - włoskim czasopiśmie Filatura di Crosa, które jak widzę istnieje do dziś. I wiedziałam, że taki właśnie muszę mieć.
Zupełnie przypadkowo na odpowiednią wełnę szetlandzką trafiłam w... Dreźnie. Nie posiadałam się z radości ściskając w pociągu w objęciach nie kamyk zielony, ale cieplutkie motki w morskiej szarości.
Wkrótce, po pożenieniu szetlanda z resztkami włóczek z maminej szafy, powstał wymarzony sweterek. Taki swobodny z gatunku "rajdowych".
Najbardziej podoba mi się w tym wzorze motyw przetrąconego czerwonego płotka - przerabiany podwójną nitką, bo pojedyncza była za cienka w stosunku do sąsiednich. Lubię też to podszywane wykończenie dekoltu. Porządnie się dzięki temu układa.
Nie pytajcie mnie o nazwy i gatunki pozostałych włóczek! Wydaje mi się, że wszystkie wełniane, a ciemna szarość to też wełna szetlandzka, ale nie dam się za to pokroić. Grubość drutów? 5,5 lub 6, chyba... Ale w końcu nie to jest takie ważne. Ważne, że do sweterka przywiązałam się na tyle, że po intensywnym okresie eksploatacji przeleżał w szafie parę... hmm... - naście... lat i ciągle jest mi miły. Obiecuję sobie i jemu, że ze względów sentymentalnych i termicznych pojedzie ze mną przy najbliższej okazji w góry.
Na koniec parę fotek w zimowym słońcu, wśród bluszczowych liści.
Jak sądzicie, sweterek można jeszcze nosić, czy jest jednak passe?
Komentarze
Prześlij komentarz